czwartek, 24 marca 2011

Powitanie, pierwszy rozdział.

I've gone for too long, living like I'm not alive.


                                                          Jej portret.




Na przyjęcie z okazji swoich zaręczyn Jean-Louis wynajął restaurację ,,Jules Verne" w wieży Eiffla. Nigdy w życiu nie miałby tylu gości, gdyby nie to, że niemal z dnia na dzień stał się sławny i wielu z nich przyszło po prostu obejrzeć wystawiony obraz. Była to jego najznakomitsza praca - krytycy sztuki w całej Francji piali z zachwytu. Nagle stał się modny. Ze wszystkich stron sypały się prośby o spotkanie i zamówienia na portret, zwłaszcza od kobiet.
  Pławiąc się w blasku nagłej sławy, sprosił dziś całą śmietankę i artystyczny światek Paryża. Wszystkich naturalnie intrygowało to, że zamierzał się żenić z modelką, bo - jak wiadomo - malarze na ogół nie żenią się z kobietami, które im pozują. Związek trwa dopóty, dopóki nowa twarz i nowe ciało nie rozpalą wyobraźni artysty.
  Przed portretem, zawieszonym na poczesnym miejscu, kłębił się wernisażowy tłumek. Pienił się szampan w kieliszkach, pod sufit bił gwar salonowych ochów i achów. Wielu szukało wzrokiem Angèlique, by porównać malarskie wyobrażenie z jej osobą. Nachalne spojrzenia i rozmowy, w których traktowano ją prawie jak przedmiot, żenowały ją, ale szybko przestała się tym przejmować.
  - Bez wiątpienia - entuzjazmowała się głośno jakaś egzaltowana, wyfiołkowana piękność. - Szalał za nią, kiedy to malował. To widać. To aż krzyczy! Niesłychanie zmysłowe...
 I znowu pobiegły do niej spojrzenia, domyślne i wszystkowiedzące. To był paryż. Malarza i jego modelkę łączyło łóżko. Nic w tym nadzwyczajnego - przeciwnie, dziwne, gdyby było inaczej albo gdy - tak jak teraz - finałem romansu miało się stać małżeństwo.
  Angèlique potrząsnęła lekko długimi złotawymi włosami, odwróciła się plecami do zebranych przed portretem i podeszła do głośnego, wesołego kręgu, który otaczał Jeana-Louisa. Goście rozstąpili się, a wtedy podniósł jej dłoń do ust. Czuł się, była tego świadoma, jak w raju. Długo czekał na to uznanie, ale wreszcie przyszło! Nie był już, jak przez lata, bliski wielkości i sławy. Był naprawdę wielki i naprawdę sławny. Mógł przebierać w tematach i modelach, obrazy miały szanse osiągnąć wysokie ceny i wreszcie spełniało się jego marzenie o miejscu na Parnasie. Musiał jedynie mądrze zagospodarować swój błyskotliwy sukces. Już przyjął kilka zamówień.
  Objął ją w talii i przyciągnął do swojego boku.
  - Jesteś szczęśliwa, chèrie.?
  - O tak. Jest wspaniale. - Mówiła płynnie po francusku z leciutkim obcym, trudnym do określenia akcentem.
  - Czy pracujesz już nad kolejnym portretem mademoiselle Castet? - zapytał ktoś.
    ,,Madamemoiselle". Zabawne, myślała Angèlique. Goście odnosili się do niej z szacunkiem, ponieważ była narzeczoną Jeana-Luisa. W przeciwnym razie nazywano by ją zwyczajnie - modelką.
  - Naturalnie. - Zaborczo otoczył ją ramionami. - Jak mógłbym jej nie malować? Jest niesłychana, jedyna... A oczy - nie znajdę słów. Nie jestem w stanie oddać ich piękna, chyba nigdy nie będę potrafił...
  Wszyscy gremialnie zaczęli go zapewniać, że zrobił to po mistrzowsku i rzeczywiście tak było. Namalował jej oczy z wytrawnym talentem, oddając cały ich blask i promienność z taką siłą, że mogło się wydawać, iż rozpala je wewnętrzne światło. Bo właśnie oczy Angèlique były tym czymś, co kazało mu zwrócić na nią uwagę - ich świetlistość i przepiękny zielono-bursztynowy kolor. Nie godziła się jednak pozować, przewidując, że znajdzie się w sytuacji takiej jak dziś, i uległa dopiero po długich i żarliwych namowach. Oparła się natomiast jego łóżkowym propozycjom, aż w końcu był tym prawie tak samo sflustrowany, jak niemożliwością jej portretowania. Prawie, ale nie dokładnie tak samo. Dla Jeana-Louisa malowanie było najważniejsze. Nigdy tego oczywiście nie powiedział, ale w tej sprawie nie miała złudzeń.
  Jean-Louis Lenèe był artystą swojego czasu. Obraz namalowany był nowocześnie, ale oddawał podobieństwo mimo bogactwa koloru i symbolicznego tła za wnoszących się wzgórz i wciętych doli, które przy bliższym oglądzie okazywały się zmysłowymi wyobrażeniami kobiet. Postać Angèlique, niesłychanie piękną, spowijała prowokacyjnie biała, zwiewna szata, która teleż odsłaniała, co skrywała, dając pole wyobraźni widzowi. Uwagę przykuwały jednak głównie oczy - tajemnicze, kuszące, świetliste, pełne życia i śmiechu.
  Angèlique uśmiechnęła się lekko. Tamta kobieta powiedziała, że w obrazie czuje się zmysły. Tak, to prawda, tyle że Jean-Louis zamknął w nim nie tylko pożądanie, ale i udręki niespełnienia. Malował ją z wyobraźni, ponieważ nigdy nie widział jej nagiej. Może właśnie dlatego portret przemawiał z taką siłą, a element prowokacji był w nim tak mocny. Czuło się erotyzm ujęcia, a zarazem pewne zawoalowanie namiętności uruchomiło wyobraźnię i pozwalało na długo zatopić się w obrazie.
  Na platformę wjechała winda. Drzwi rozsunęły się głośno i kilka osób, rozmawiając, podeszło do wejścia i okazało zaproszenia. Gromalnie popodziwiało płótno, po czym poszły szukać Jeana-Louisa.
  - Wygląda na to, że zapomniałem zaproszenia...
  Do uszu Angèlique dobiegł głos mężczyzny. Mówił dobrze po francuzku z angielskim akcentem. Urwał i domyśliła się, że daje bramkarzom w łapę. Jeszcze jeden bez karty wstępu, pomyślała. Takich osób było tu już co najmniej kilkanaście. Odeszła szybko od wejścia, wbiegła lekko po schodkach i zgubiła się w tłumie.
  Gościom udostępniono obfity bufet. Sprezentował go właściwiel galerii, w której Jean-Louis obiecał w najbliższym czasie wystawiać swoje obrazy. Polało się wino i szampan. Zrobiło się jeszcze głośniej, w gorącej atmosferze nastroje ożywiły się. Sciany okrągłej sali restauracyjnej były przeszklone od podłogi po sufit, toteż wystarczyło wyjrzeć poprzez stalowe dźwigary wieży, by mieć przed oczami rozciągający się w dole Paryż. Słońce chyliło się ku zachodowi, podkreślając sylwetki okolicznych budynków, czarne na tle czerwonawej poświaty. Powoli wszędzie zapalały się światła, punkciki w mroku. Miasto o zmierzchu stawało się romantyczne. Z drinkiem w dłoni Angèlique przystanęła w cieniu rzucanym przez jedną z metalowych spoin łączących okna i obserwowała tłum. Kiedy tylko wyczerpało się jedzenie i alkohol, doborowi goście zaczęli się wymykać, by zdążyć jeszcze gdzie indziej. Jedynie przyjaciele-artyści, paryska bohema, mieli zostać do końca, a potem pójść całą gromadą do jakiegoś klubu, powiedzmy do ,,Au Lapin Agile" na Montmartrze, i pić aż do rana. Sam Jean-Louis miał jednak na tę noc własne plany.
  Do Angèlique raz po raz ktoś podchodził próbując wciągnąć ją do towarzystwa, lecz rezygnował, widząc, że nie ma na to ochoty. Gdy jednak na środek sali wjechał ogromny tort, zaczął się za nią rozglądać Jean-Louis.
  - Angèelique...Angèlique! Gdzie jesteś.?
  Poruszyła się niechętnie, lecz zaraz gorliwcy wyklaskali ją, wołając, że jest, że już idzie. Tłum rozstąpił się przed nią. Migały rozmaite twarze. Pewne osoby znała - brodatych artystów, wymalowane modelki, wyfraczowanych mężczyzn prowadzących salony sztuki i galerie - ale większość była jej obca. Wszyscy jednak uśmiechali się, żartowali, popychając ją lekko w strnę Jeana-Lousisa i olbrzymiego tortu w kształcie malarskiej palety, na środek, gdzie mogli ich sobie pooglądać razem.
  Właściciel galerii, sponsor przyjęcia, wystąpił naprzód i wygłosił mowę, gratulując Jeanowi-Louisowi sukcesu, wróżąc dalsze i obiecując ze swojej strony wsparcie. Mowa była długa, lecz zebrani słuchali jej życzliwie i klaskali głośno przy byle okazji. Dopiero na samym końcu marszand jakby przypomniał sobie o tym, że to przyjęcie różnież ma charakter zaręczynowy. Pogratulowali malarzowi urody narzeczonej i życzyli im samego szczęścia. Ktoś włożył do ręki Jeana-Louisa nóż i rozległy się okrzyki, żeby coś powiedział.Uczynił to z radością. Jego mowa była nieco frywolna, i kiedy spojrzał narzeczonej głęboko w oczy, przyjaciele zareagowali wesołymi docinkami. Miał już wbić nóż w ciasto, gdy nagle ktoś zawołał:
  - Chwileczkę!
  Zabrzmiało to ostro, apodyktycznie, bez nutki żartu. Angèlique rozpoznała od razu - był to głos mężczyzny bez karty wstępu, który mówił z angielskim akcentem.
  Nagle zrobiło się cicho. Kiedy nieznajomy, dobrze zbudowany mężczyzna przebił się przez tłum i stanął naprzeciwko Angèlique i Jeana-Lousisa, goście wstrzymali oddechy. Mężczyzna patrzył na Angèlique, jakby na coś czekał, lecz w spojrzeniu, jakim mu odpowiedziała, nie było nic prócz czystej ciekawości. Zmarszczył brwi, po czym przeniósł wzrok na malarza.
  - Przykro mi - powiedział - ale ta kobieta jest oszustką. Jean-Louis parsknął śmiechem.
  - Ależ... O czym pan mówi? Angèlique jest moją narzeczoną. Mamy się pobrać.
  - W takim razie będą z tym problemy. - Nieznajomy ponownie spojrzał na Angèlique. - Bo widzi pan, ona już jest zaręczona... ze mną.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz